Rozdział 1
Silny
podmuch wiatru zatrząsł konarami potężnych dębów, rosnących
wzdłuż błotnistej dróżki w równym rzędzie. Zbyt równym, jakby
ktoś pytał, jak na tę okolicę. Kilka żółknących liści,
oderwanych brutalnie od drzew tym gwałtownym ruchem powietrza,
wzbiło się w górę, po to tylko by zaraz skierować się
bezwładnie ku podłożu i dołączyć do swych braci – tych,
których żniwo jesieni zabrało pierwszych, ale na pewno nie
ostatnich. Zwykłym przypadkiem było, że jeden z nich opadał
blisko samotnej postaci stojącej na wydeptanym szlaku.
Mężczyzna
złapał liść zręcznym ruchem dłoni opancerzonej w skórzaną
rękawicę. Spod kaptura, który miał zaciągnięty na głowę,
wystawała długa na kilka centymetrów, równo przycięta,
ciemnobrązowa broda okalająca bezdźwięcznie poruszające się
usta. Człowiek ten wyciągnął dłoń z dębowym liściem przed
siebie, wpatrując się w niego i powtarzając nieme inkantacje.
Z
otwartej dłoni wędrowca dobiegł krótki, ludzki krzyk. Liść
zniknął w chmurce dymu, a po rękawicy spłynęła czerwona, gęsta
ciecz.
Krew.
Zakapturzony
wytarł dłoń o połę płaszcza, cicho wzdychając z
niezadowoleniem. Ruszył dalej ścieżką ku pobliskim drewnianym
chatom. Już wcześniej dobrze przypatrzył się ludziom krzątającym
się po wiosce, szczególną uwagę poświęcając temu co właśnie
robili. Kilku mężczyzn bawiło się w rolników na polach, usiłując
zebrać liche plony z jałowej ziemi, stanowiące przyszłą strawę
dla ich rodzin; gdzieniegdzie widać było chłopki wykonujących
różne prace w obejściu chałupy, lub doglądające rozbrykanych,
zwykle od pasa w dół nagich dzieci, zbyt młodych by przejmować
się swoją golizną lub by gorszyć miało to dorosłych. Koło
jednej z chat, tej o szczególnie zadbanej strzesze – chyba z
tegorocznych sianokosów – siedziało kilku starców, zapalczywie
grających w jakąś prostą grę towarzyską.
Na
tle wioskowych, bardzo wyraźnie kontrastował widok kilkunastu
zakapturzonych postaci, z których wszystkie jawiły się niczym
zjawy: ulotne, lekko prześwitujące, jakby niematerialne. Chłopi
nie widzieli gości, ubranych w większości w proste, brązowo-szare
szaty z minimalistycznymi zdobieniami, pomiędzy którymi było
trzech o bardziej wzorzystych, lecz zachowujących krój tamtych,
odzieniach. Ludzie-Duchy przyglądali się miejscowym, zaglądali do
chat, badali otoczenie, wszystko to wykonując w grupkach po trzy,
cztery osoby, pozostając pod czujnym okiem swych towarzyszy o
bogatszym stroju.
To
właśnie jeden z „wzorzystych” - chudy, wysoki mężczyzna o
cerze gładkiej jak skórka dorodnego jabłka i podobnym do niej,
czerwonawym zabarwieniu – pierwszy spostrzegł przybysza,
wkraczającego do wsi od strony dębowej dróżki. W ślad za nim
poszli wszyscy pozostali. Osoby w szatach przystawały tam gdzie
obecnie się znajdowały, patrząc za nim spod kapturów. Chłopi po
kolei przerywali pracę na roli, chłopki zaganiały nerwowo dzieci
do chat. Gdzieś zaczął ujadać pies, nawet wiatr jakby wzmógł
swą siłę, cicho zawodząc po polach.
Wędrowiec,
odziany identycznie jak zjawy o szczątkowych zdobieniach, zbliżał
się powoli, za cel obierając pień samotnego drzewa – a jakże,
dębu – rosnącego mniej więcej w centralnym punkcie wioski i
górującego nad wyrastającymi dookoła drewnianymi konstrukcjami.
Właśnie tam stało trzech mężczyzn o bogatszych szatach.
– To... jeden z nich?!
- usłyszał podekscytowany głos jakiejś chłopki.
– A tam, bajdy
pleciesz! Toć to u nas baron jeno na przednówek zajedzie, coby
sprawdzić czy mu kmieć nie pomarł po zimie z głodu, a ty
guślarza miastowego wypatrujesz! - odpowiedziała jej inna.
Wędrowiec
ignorował rozmowy chłopów, bardziej wsłuchując się w to, co
mówili ludzie w szatach, których nikt wokół nie słyszał, poza
nimi samymi i przybyszem. Wychwytywał urywki ściszonych rozmów,
dobiegających z różnych grup:
– … beznadziejny
przypadek, moglibyśmy już kończyć.
– Nie marudź, ja już
trzeci raz w tym tygodniu...
– … co
powiedział? Jak to leciało?
– Coś o dębach,
nie pamiętam. Zawsze to powtarza, gdy...
– … bezczelność,
tak w ostatniej chwili...
– Dziedzicowi wolno,
taka „równość”. Nam od razu daliby dodatkowe...
Ostatnia
wymiana zdań, jaką mężczyzna podsłuchał wywołała w nim
irytację. „Dziedzic” - jak bardzo nie znosił tego przezwiska!
Tego i mu pokrewnych, którymi od pewnego czasu raczyło go kilku
ćwierćinteligentów o mentalności zarozumiałego szlachcica z
kompleksem nigdy-nie-będę-królem-i-mi-z-tym-źle. Ignorował te
zaczepki, ale nic nie mógł poradzić na to, że - z jego
przeszłością - powtarzane do znudzenia przytyki nie tyle sprawiały
ból, co drażniły. Jego adwersarze byli zupełnie jak gromadka
natrętnych much. Upierdliwa ciągłym przylatywaniem, bzyczeniem
koło ucha, obsrywająca wszystko czego dotknie, acz nieszkodliwa w
gruncie rzeczy. Ignorował ich, choć najchętniej, tak jak owadów,
po prostu by się pozbył – wziął do ręki gazetę, machnął zamaszyście, część przepędzając, a część
zgniatając.
Właśnie,
zgniatając, pomyślał przybysz, a na
jego brodatą twarz, lekko owalną i naznaczoną niewielką blizną
na trzonie nosa, zagościł wyraz niespodziewanej refleksji.
[...]
[...]
Wygląd bloga idealnie pasuje do fabuły! Jestem zaciekawiona co będzie dalej więc czekam na następny piątek z niecierpliwością! Pozdrawiam. ;)
OdpowiedzUsuń